ZŁOTO

“Złoto” Wojciech Jerzy Has

„Złoto” to film, który nie zebrał najlepszych recenzji, nie odbił się szerokim echem, z którego sam reżyser nie był zadowolony, mniej znany i niezbyt często przypominany czy to przez telewizję, czy przy okazji przeglądów starych filmów. 
To film, w którym zobaczyć można Barbarę Krafftównę, tuż przed jej rolą w „Jak być kochaną”. W którym zobaczyć można Władysława Kowalskiego, znanego już widzom z wcześniejszego filmu Hasa, tj. „Rozstania” – komedii sentymentalnej. I to właśnie Władysław Kowalski wciela się w głównego bohatera „Złota”. Jest to postać, która ewidentnie przed kimś-czymś ucieka. Ale inaczej niż w „Pętli”, której klimat, można było skojarzyć z kinem gangsterskim (postać grana przez Holoubka obawia się telefonów, atmosfera jest duszna, klaustrofobiczna, z podskórnie wyczuwanym zagrożeniem – patrz: “Pętla”), tu nastrój jest odrealniony dzięki postaciom, które nie przygnębiają, ale próbują sobie radzić bez przesadnych gestów, mając w sobie swoisty spokój, dystans, humor pasujący do „komedii sentymentalnej”. Również sceneria wielkiej PRL-owskiej inwestycji sprzyja całej historii, która nie mogła przecież pod ręką takiego reżysera być zwykłym produkcyjniakiem. Sceneria i wygląd postaci, ich ubiór dokłada się do poczucia odrealnienia tego świata i sprawia, że postać kreowana przez Kowalskiego wydaje się być nader współczesna. Wydaje się również być niezakorzeniona w przeszłości, mówi o niej mgliście, przez większość filmu nie wiemy nawet jak ma na imię, jest jak każdy i nikt. Widz poznaje je dopiero w momencie, w którym dowiaduje się dlaczego „Pierwszy” uciekał. Imię, które bohater grany przez Kowalskiego wypowiada z widoczną ulgą, lekkością, normalnie, po młodzieńczemu radośnie. 
„Złoto” to również zbiór oryginalnych postaci i znanych aktorów w rolach epizodycznych. Kobuszewski, który w zabawny sposób dopełnia postać odtwarzaną przez Krafftównę, zepsutą, ale jednak w swoisty sposób niewinną, Fijewski – znowu przesiadujący w knajpie, jeszcze bez przeczucia przyszłości, której przygnębiającą wersję widz poznał w debiutanckiej „Pętli”, tam ze smętnie zwisającym z szyi ustnikiem, tak jakby tyle zostało z puzonu, na którym gra w „Złocie”. Maklakiewicz – jakby wyjęty z filmu gangsterskiego w swoim eleganckim kapeluszu i miną cwaniaka, szukający „Pierwszego” w jakimś, wydawałoby się mrocznym celu, Elżbieta Czyżewska, dziewczęca, ale już jednak zepsuta, jedna z trzech.. „muz”, dziewczyn jak z filmu Felliniego, odróżniających się na tle księżycowego krajobrazu Turowa, prowadzących (kombinat energetyczny, mający w tle wielkie maszyny). Takich postaci, odrealnionych, lekkich, jakby z innej rzeczywistości jest więcej – robotnik cytujący francuską poezję i drugi powtarzający tenże cytat, jakby to było coś jak najbardziej normalnego w tamtej rzeczywistości. Jeden ze współlokatorów „Pierwszego”, czytający na głos Jacka Londona. Po ekranie przemyka również Jadwiga Has, w tamtym czasie partnerka reżysera oraz on sam w tle, w roli milicjanta. 
Cała wymowa filmu (oprócz końcowej sceny, nadającej zbyt wiele patosu, sprowadzającej widza na ziemię, jakby w myśl zasady, że film nie powinien się zbyt lekko kończyć, więc dodajmy „Pierwszemu” – Kajtkowi nowy ciężar do dźwigania, chociaż dopiero co uwolnił się od wcześniejszego potencjalnie tragicznego bagażu), jest inna niż zwykle u Hasa. Daje nową nadzieję, pokazuje, że może nie zawsze wszystko musi się źle kończyć, że istnieją dobre zakończenia, że można programowo nie godzić się na smutek, odrzucać z automatu ludzi, którzy tak przywykli do narzekania, że stało się to ich mantrą, sztuczna pozą, na dłuższą metę nie do przyjęcia. Bo po co? 
„Złoto” ogląda się po latach przyjemnością i nie jest to chyba tylko przyjemność wynikająca z patyny czasów.
Film do obejrzenia na youtube.